sobota, 22 lutego 2014

Oliwia w Krainie Czarów.

Mówi się, że każdy człowiek się rozwija z biegiem lat, ale ja odnoszę wrażenie, że ten rozwój następuje w większości z nas jedynie w widoczny dla oka sposób - z zewnątrz.
A co z naszym duchowym rozwojem, patrzeniem na świat uczuciem? Zgubiliśmy to gdzieś po drodze w świat dorosłości, dojrzałości i żyjemy tak w tym świecie wyznawców, w mojej opinii nic nie wartych religii, które pokazują nam wygodne dla nas wartości, w których nasza moralność sięga dna, a rachunek sumienia jest nam znany z tworzenia w głowie listy grzechów do spowiedzi ( jak zakupów zapisywanych przed wyjściem do sklepu) po to, abyśmy mogli poczuć się lepiej, nic nie zmieniając... tak wygodniej...grzechy odpuszczone. Religie zawładnęły światem... Z pokoleń na pokolenia przekazywane są nam tradycje, które nie są już symbolem pokoju i niestosowania przemocy...wręcz przeciwnie. Zagubiliśmy gdzieś samych siebie i uważamy za zbyt trudne odnaleźć drogę powrotną. Przekazujemy swoim dzieciom te same wartości ,dzięki którym nigdy nie osiągniemy pełni szczęścia, i dalej żyjemy w wygodny dla nas sposób. Nie dążymy do przemiany. Jedyną rzeczą stałą w życiu jest zmiana, więc i ja staram się podążając przez życie w przekonaniu,
że tylko codzienne zmiany własnego ''ja'' na lepsze doprowadzą mnie do mojego własnego oświecenia. Osobiście mimo iż w mojej rodzinie głęboko umieszczona jest wiara katolicka, mi samej bliższy jest buddyzm, ale nie jako religia, ale jako filozofia...filozofia życia w szczęściu, jasności umysłu, bez zadawania cierpienia.
Nasz własny potencjał, nasz własny wysiłek ma doprowadzić do poznania ostatecznej prawdy. Jak ma wyglądać nasza rzeczywistość w przyszłości, jak wygląda ona teraz, jeśli nasz wysiłek w życiu codziennym jest tak znikomy, wręcz niedostrzegalny. Jedynie wygoda jest istotna i pogoń za osiąganiem rzeczy materialnych...posiadaniem, które rzekomo ma dać nam szczęście i jeszcze większy komfort i wygodę. W jakiej rzeczywistości my żyjemy, jeśli ból i cierpienie obecne wszędzie wokół nas powoduje tylko, że zamykamy na nie oczy? A przecież to my jesteśmy jego przyczyną. Jak ma nas to doprowadzić do wewnętrznego spokoju i oświecenia? Chyba raczej do zagłady... Poddajemy się własnym demonom i nawet nie podejmujemy próby walki.
Punkt zwrotny nastąpił w moim życiu, gdy ukończyłam 17 lat, mimo iż głęboko wierzę, że nigdy nie jest za późno na przemianę, to wiem że miałam wielkie szczęście i jest to mój osobisty sukces, że tak wcześnie udało mi się spojrzeć na świat z nowej perspektywy. To ona daje mi siłę dążenia do własnych celów i daje mi szanse na własne 'spokojne' życie i przechodzenie przemian, na które tak wiele ludzi jest zamkniętych ze strachu, a które są sensem naszego życia. To właśnie to daje mi tą niesamowitą energię do pokonywania lęku, zwalczania złych nawyków i do walki z moimi mrocznymi zakamarkami duszy. "Wszystko jest ze sobą połączone, a każdy czyn ma swoje konsekwencje" Znana nauka Buddy jako prawo karmy. Zawsze głęboko w nią wierzyłam, dlatego wizja zwyczajnej dobroci istniejącej w świecie miłości i pojednania bez idei najwyższego Boga jest mi tak bliska. Od tamtej chwili po dziś dzień, w którym mam 20 lat, odbywam swoją własną podróż przez życie idąc śladami Siddharhty, który przemierzył długą drogę w poszukiwaniu odpowiedzi na nurtujące go zagadnienia: cierpienie, odrodzenie, reinkarnacja. Ja znajduję własne odpowiedzi na własne pytania, we własnej nie kończącej się podróży. Prawie trzy lata zajęło mi wybudzenie się na kwestie cierpienia, odrzucenie wygody, „smacznych'' nawyków żywieniowych - dziś nazywam to karmieniem własnego ciała i ego cierpieniem. To przebudzenie, pozwoliło mi zrzucić klapki z oczu, odrzucić swoją ignorancję, lekceważący stosunek do samej siebie i innych istot czujących, czyli to co hamowało moją duszę w osiągnięciu harmonii. Wierzę, że w każdym z nas jest taki mały Budda, któremu tylko my możemy pozwolić się narodzić w naszym wnętrzu poprzez przebudzenie, rozpoczęcie stylu życia, w którym króluje zwyczajne Dobro. Budda za swojego życia skupiał się na medytacji, pełnej koncentracji na danej chwili tu i teraz, czerpaniu z niej pełni szczęścia i spokoju. My medytować możemy codziennie skupiając się na naszym wnętrzu, jedząc posiłek, uprawiając sport, ćwicząc umysł. Zawsze wydawało mi się że takie „przebudzenie'” to musi być niezmiernie długi proces, ale tak naprawdę może to być jedna chwila...jedna krótka, ulotna chwila...w moim przypadku tak właśnie było... Budda narodził się we mnie tworząc całkowicie nową ''ja'' w przeciągu jednego, jedynego impulsu..... i co dzień od tamtego dnia rodzi się na nowo... 3 lata temu narodziłam się jako wegetarianka a dziś rodzę się znów jako weganka, karmiąc swój organizm pożywieniem bez śladów krwi i cierpienia. Patrzenie na cierpienie zwierząt było moją drogą po ciemnych zakamarkach duszy, która doprowadziła mnie do stanu umysłu, którego poszukiwałam i dalej poszukuję, każdego dnia od nowa, wybierając swój posiłek. Niedługo też zmagam się z pokusami, bo gdy zamykam oczy - obserwują mnie oczy, wiele pięknych, ale przepełnionych cierpieniem oczu. W tym stanie umysłu wszystko nabrało nowego znaczenia: pojęcie świata religii, wiary, dnia codziennego. Dało mi to nowe spojrzenie na moje dotychczasowe życie, które bez mojej życiowej filozofii było puste. Zaczęłam małymi krokami i stawiam coraz większe, jak dziecko które dopiero uczy się chodzić. Od wegetarianizmu do weganizmu, poprzez oczyszczenie organizmu z cierpienia. Nie ma dla mnie drogi powrotnej do tej ciemnej jaskini, w której kiedyś żyłam i cieszy mnie to. Osiągnęłam szczęści, bo nie odbieram go innym istotom. Odnalazłam w sobie na nowo beztroskie dziecko, które patrzy miłością na świat i medytuje znajdując szczęście w chwili teraźniejszej.... dziecko, które nie nazywa szczęściem, ani sukcesem zaspakajanie swojej próżności, ale jest szczęśliwe, bo ma bogate wnętrze pełne prawdziwych uczuć.

Oliwia Dysko


wtorek, 18 lutego 2014

Zdychać a umierać....

Ruta. Czego mnie nauczyła

Miałam sukę. Wpadła nam w ręce, znalazła się nagle na naszej drodze i wzięliśmy ją do siebie. Pierwszej nocy spędzonej razem, po tym, jak ją znaleźliśmy i przywieźliśmy do domu, obudziłam się i zobaczyłam w półśnie jej wpatrzone w nas śpiących oczy. Były czerwone, pomarańczowe. Być może odbijały wtedy światło z ulicznych latarni i stąd ten efekt - rozjarzone w nocy oczy wpatrzone w nasz sen. To wtedy przyszło mi do głowy słowo "byt", nie zwierzę, nie stworzenie, lecz byt, doskonała, równa mnie, skończona istota. Zdałam sobie sprawę, że ktoś nas odwiedził, ktoś do nas przyszedł, włączył się w nasze życie.

Piękni i Bestie

Znacie bajkę o Pięknej i Bestii. Duch każdej epoki przywłaszcza sobie bajki na własność agresją interpretacji. Ale ja wcale nie chcę jej interpretować. Kiedy byłam mała, kiedy słuchałam jej, zawsze miałam wrażenie obcowania z tajemnicą maski. Twarz - pysk bestii i wyraz jej oczu, który odkrywa jakieś inne obszary poza nim samym. Postać Bestii jest kamuflażem, poza nią, gdzieś dalej, w jakiejś głębi, istnieje inny byt, o czym przypomina nocny dźwięk muzyki rozbrzmiewającej w pałacu Bestii, rodzący się z dotknięcia jej łap-palców klawiszy fortepianu. zy, które spływają po zarośniętym sierścią pysku.
Jakiż to Stwórca porozdzielał nas, żywe, czujące istnienia w tak różne formy? Pojawiliśmy się jako zwierzęta, ludzie, rośliny. W jakimś celu, który nie jest jasny.
O to właśnie pytałam samą siebie patrząc na Rutę, nie mogąc oprzeć się wrażeniu, że oto obcuję z kimś, kto istnieje poza tą formą. To samo wrażenie miewam często w stosunku do ludzi. Nie jest to więc pytanie, jaki ludzki byt kryje się pod maską zwierzęcia, jak to ujmuje bajka o Pięknej i Bestii, ale pytanie o to, kto jest poza maską zwierzęcą i maską ludzką. Jest to pytanie o głębszą, istotną część tego ja, którym się być wydajemy. Czy to jest pytanie o duszę?
Pytanie o sens tego podziału na ludzi, zwierzęta i rośliny jest pytaniem o to, kim jesteśmy w swojej najgłębszej, najistotniejszej warstwie, o porządek świata, o sens i cel, jaki mamy tu do spełnienia.
Nigdy nie będziemy wiedzieli, co dzieje się w psychice zwierzęcia. Wszystkie nasze akceptowane, uwierzytelnione metody poznania, testy, introspekcje, świadectwa - zawodzą. Zwierzęta nie opowiedzą nam o sobie. Nie napiszą listu. Chcielibyśmy tego, prawda? To dlatego w baśniach jest tyle zwierząt, które mówią.

Zawsze płonie jakiś las

Zdarzało mi się, że patrzyłam na Rutę, jakby była kosmitką, jakby przybyła z innej planety - jej zwyczaje były tak różne od moich - jej stadność, radość przebywania z innymi, jej płytki sen kilka razy dziennie, tajemnicze wyprawy w sąsiedztwo i pospieszne powroty, jej osobliwy kontakt z ziemią - wygrzebywanie i zagrzebywanie przedmiotów, jej coroczne matkowanie małym kotkom. Wielu z tych rzeczy nie rozumiem, a więc nawet nie jestem pewna, czy je dostrzegłam tak, jak powinnam - widzimy bowiem, niestety, tylko te rzeczy, które rozumiemy.
A przecież istnieje taki język, z którym przychodzą na świat wszystkie żywe, czujące istoty, język, który nie wymaga nauki ani specjalnych narządzi, esperanto Wszechświata. Myślę o współczuciu, tajemniczej, niezwykłej zdolności każdego zdrowego organizmu do współodczuwania, współistnienia z innym w subtelnej więzi. Ta prastara zdolność świadczy być może o tym, że w jakiejś zamierzchłej, symbolicznej czy metafizycznej przeszłości byliśmy wszyscy tym samym, jedną wielką całością.
Tymczasem cała historia stosunku ludzi do zwierząt jest historią rozróżniania, dzielenia, hierarchizowania. Rzucają się w niej w oczy najbardziej wyrafinowane psychiczne mechanizmy obronne. Racjonalizacja i teoretyzowanie: "Świat tak już został stworzony, to darwinizm, silniejszy zjada słabszego. Tak to już jest". Albo: "Zwierzę nie jest przecież człowiekiem. Nie cierpi tak jak człowiek i inaczej odczuwa ból". Wyparcie: "Nie mam głowy się nad tym zastanawiać, mam swoje problemy". Projekcja: "Ja jestem w porządku, nie robię nikomu krzywdy. To problem innych". Oraz całkiem nowy mechanizm, nawet nie wiem, jak się nazywa: świat jest zły, nic nie zmienisz, nic się nie da zrobić. Smutna rezygnacja.
Po stronie zwierząt nie stoi ani chrześcijańska tradycja, ani Kościół. Papieskie homilie poruszały wszystkie już chyba tematy, ale ani razu nie słyszałam, żeby Kościół opowiedział się za zwierzętami.
Zwierzę, bestia - słowa, które skutecznie czynią podziały. Zwierzęcy znaczy niższy, instynktowny, naturalny, okrutny, nie-ludzki, prosty, nieświadomy. Przeciwieństwo tych określeń mieszka w słowie "ludzki". Granica jest wyraźna, oczywista. Czytałam w lokalnej gazecie protesty pewnego człowieka, który oburzał się, że tyle się mówi o schroniskach, tyle pieniędzy na nie łoży, podczas gdy ludzie żebrzą na ulicach i wiele dzieci jest głodnych. Nie żałuj róż, kiedy płonie las. W świecie człowieka zawsze płonie jakiś las.

Śmierć zwierząt

"Wszyscy jesteśmy równi wobec śmierci: czarny czy biały, mężczyzna czy kobieta, człowiek czy zwierzę. Śmierć redukuje nas do zera" napisał filozof Dale Jamieson.
Interesuje mnie właśnie ten "poziom zero".
Z tego punktu widzenia nie ma różnicy między śmiercią zwierzęcia a śmiercią człowieka. Umieramy tak samo. Jesteśmy braćmi w śmierci. A jednak nasz pęd do rozróżniania, dzielenia natychmiast zaciemnia ten prosty fakt. Zaczyna się już od słów: ludzie umierają, zwierzęta zdychają. Pamiętam, jak bardzo niepokoiły mnie te dwa słowa, gdy byłam dzieckiem, jak wierciłam dziurę w brzuchu dorosłym, żeby mi wyznali prawdę - czym różni się umieranie od zdychania. Powinno się pielęgnować w sobie takie dziecięce zdziwienia i w dorosłym życiu. Są one bowiem niczym ziarnko grochu w pościeli księżniczki - nie dają usnąć.
Drugie dziecięce zdziwienie: niedzielne słoneczne południe, ludzie wychodzą z kościoła, są odświętni i czyści. Modlili się, rozmawiali z Bogiem. Spieszą teraz do domu, gdzie czeka już na nich gorący rosół, na drugie danie kotlety. Ciało zwierząt miesza się w ludzkim żołądku z ciałem Boga. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego przykazanie "Nie zabijaj" nie stosuje się do zwierząt. Bo przecież nigdzie nie dodaje się do tego przykazania jakichś warunków. Nie zabijaj, tak jest powiedziane. Ogólnie, bez wyjątków, bez wątpliwości. Powszechne, bezrefleksyjne ignorowanie tej bezwarunkowości stawia wszystkie 10 przykazań w dwuznacznym świetle. Może po każdym z nich trzeba dodawać "Tak, ale…" i tam umieszczać wyjątki od normatywnej jednoznaczności. "Nie będziesz miał bogów innych przede mną, lecz w pewnych wypadkach…" albo "Czcij ojca swego i matkę swoją, lecz w niektórych okolicznościach…". Byłam rozczarowana, bowiem oczekiwałam nakazów absolutnych. Więc jak to jest? Mrugać okiem? Wymawiać każde przykazanie i mrugać okiem - jak w reklamie piwa bezalkoholowego.
Czy zastanawialiście się kiedyś, że głównymi ofiarami wojen, jakie ludzie prowadzą między sobą - są zwierzęta? Że w czasie II wojny światowej w działaniach wojennych brało udział 30 milionów koni? Źe zginęły dwie trzecie tej liczby? Nie znam danych na temat krów, psów, ptaków, kotów. Ich śmierć nie miała większego znaczenia, nikt o niej specjalnie nie pamięta, niewiele się o tym mówi. Ich śmierć odbyła się gdzieś na boku, przypadkowo, przez nieuwagę. Nie żałuj róż, gdy płonie las. Lecz w czasie pokoju co roku w "celach konsumpcyjnych" zabija się w samych Stanach 5 miliardów zwierząt. Do badań laboratoryjnych używa się 200 milionów. Około 250 mln ginie od strzałów myśliwych. Jak to brzmi? Brzmi to tak, jakbyśmy żyli w piekle.
Miewam podejrzenie, że cierpienie jest czymś wymiernym, ma substancją, może wagę i masę. Unosi się nad cierpiącymi istotami jak dym, potem skupia się w chmury, gęstnieje, zakrywa słońce. Gdyby zmierzyć cierpienie zwierząt, każdego dnia, jak mierzy się stężenie toksyn w powietrzu, to co by się okazało? I gdyby dodać cierpienie ludzi… Okaże się, że żyjemy w środowisku zatrutym, mrocznym i pełnym rozpaczy. Okaże się, że żyjemy w piekle.
Wielu ludzi uśmiecha się ironicznie na myśl o cmentarzach dla zwierząt. Idea cmentarzy jest w ogóle paradoksalna, bowiem cmentarze są sprawą żywych, nie umarłych. Umarłym jest wszystko jedno. Nie jest wszystko jedno tym, którzy żyjąc w wielkich, spiętrzonych osiedlach, nad i pod innymi, w ludzkim termitierach, chyłkiem pakują umarłego psa czy kota, wieloletniego przyjaciela, ukochanego członka rodziny, do pudełka po butach i wieczorem, gdy nikt ich nie widzi, zakopują je pod drzewem w parku na skwerku. Bez prawa do pamięci. Ktoś, kto choć raz chował w ten sposób ukochane zwierzę, wie o czym mówię. Ale z jakimś uporem odmawia się zwierzętom prawa do pochówku. Kiedy zrobiliśmy w ogrodzie Rucie grób, sąsiedzi patrzyli tylko na siebie znacząco z pobłażliwym uśmiechem. Niektórzy nie kryli oburzenia. Jakby grób zwierzęcia kwestionował powagę grobu człowieka.

Zwierzę jako nauczyciel

Kiedyś zwierzę zajmowało pozycję pośrednika pomiędzy bogami a ludźmi. We wzajemnych ścisłych powiązaniach może było i tak, że dla zwierzęcia człowiek był pośrednikiem między nim a bogami. Może w końcu to bogowie są pośrednikiem między nami i zwierzętami. W każdym razie i zwierzęta i ludzie mieli swoje miejsce w duchowości świata. Nie istniało pojęcie gatunku. Od kiedy w niszczącej pasji różnicowania powołano do istnienia zhierarchizowaną ideę gatunków, odgrodziliśmy się od zwierząt. Przykroiliśmy świat do rozmiarów naszych możliwości rozumienia. O istotach, których nie udało się zmieścić w ten prosty porządek, o - powiedzmy - aniołach, demonach, postaciach ze snu, bogach i Bogu najchętniej mówi się, że nie istnieją.
Przeglądamy się w zwierzętach. Pierwsza sztuka ludzka była niekończącym się przedstawianiem zwierząt. Ludzie pojawili się na niej potem, uproszczeni, patykowaci, jakby rodzaj owadów. Na tych rysunkach zapisały się fascynacja, podziw, może miłość. Naprężone karki antylop, poroża jeleni, pełne skończonego piękna proporcje dzikich kotów, wąż i jego hipnotyzujące serpentyny.
Teraz to one, te wizerunki, przyglądają się nam. Wzajemne przeglądanie się w sobie bytów tworzy pokrewieństwo, bez względu na to, co powie DNA.
Czego więc nauczyła mnie Ruta, ta przedstawicielka innej rasy współzamieszkującej z nami świat?
Nauczyła mnie łagodnego traktowania czasu, tak jakby był moim sprzymierzeńcem, nie wrogiem. Pokazała mi zdolność zdawania się na jego wpływ, ufność, że rzeczy dzieją same, bez względu na to, co o nich myślę.
Nauczyła mnie wszechobecności zabawy i radości z zabawy. Każdy stan, każda czynność może istnieć w formie zabawy. To przejście w zabawę jest naturalne i spontaniczne. Jeżeli się kiedykolwiek przed tym przejściem broniłam, to z powodu jakiegoś niezbyt jasnego założenia, że "rzeczy poważne" mają wyższą wagę, większy prestiż niż "rzeczy niepoważne".
Pokazała mi przyjemność i satysfakcję płynącą z porządku codziennego rytuału. Teraz wydaje mi się, że zwierzęta (a przynajmniej psy) o wiele chętniej ustanawiają rytuały i z chęcią się im potem poddają. Upierałabym się, że jest to rodzaj kultury, jaką tworzą zwierzęta, bowiem przekazują sobie wzajemnie te wzory zachowań. Nawet między gatunkowo. W ten sposób strukturyzują czas. To zaufanie czynnościom powtarzalnym jest w istocie nadawaniem sensu życiu, ponieważ wyrywają one chaosowi skrawki życia i uświęcają je.
Ruta pokazała mi też, jak piękne może być zajmowanie się sobą, bez kompulsywności, bez przesady. Że dbanie o własny komfort, dążenie do przyjemności może się odbywać bez poczucia winy i krętactw rozrośniętego, neurotycznego ludzkiego ja.
Dzięki niej uświadomiłam sobie, że emocje nie są niczym demonicznym. Że możliwe jest nie przywiązywanie się do nich, dryfowanie po nich i traktowanie ich jako cechy danego tu i teraz, po prostu. Uświadomiła mi także, że zarówno życie ludzi jak i zwierząt jest tajemniczym darem i że trzeba go przyjąć bez szemrania. Że przyjęcie tego daru jest równoznaczne z akceptacją śmierci, jakkolwiek straszna by się wydawała. Pokazała mi swoim przykładem praktykę godnego umierania.
Nauczyła mnie czystej radości z bycia z kochanymi (bliskimi) osobami. Że wcale nie trzeba wtedy nic robić, nic wyrażać, nic mówić. Bliskość jest bowiem stanem doskonałym i skończonym - nie wymaga żadnej ekspresji.
Pokazała mi w końcu niezwykłą zdolność do bezwarunkowej miłości, tak rzadkiej wśród ludzi, zdolność, której najlepsze świadectwo zapisane w ludzkim języku znajduje się w ewangelii.
Stosunek do zwierząt jest najprzemyślniejszym etycznym testem, jaki postawiono przed nami. Jest dla mnie jasne, że zdajemy go z trudem. Jest to test na logikę, konsekwencję, współczucie i zdolność do miłości. Jest to ważniejszy problem niż stosunek do klonowania, życia poczętego czy sztucznego zapłodnienia. To, co robimy sobie, to nasza sprawa. Jeżeli kiedykolwiek ktoś powoła nas na Sąd ostateczny, będziemy tłumaczyli się z tego, co zrobiliśmy zwierzętom.


Olga Tokarczuk


Tak umiera zwierzę.



Happy Cows.



" A dlaczego nasz kraj ma sie stac sciekiem dla bestialskich rytualow zydowsko-muzulmanskich?

Holokaust trwa nieustannie urzadza sie go codziennie w rzezniach dla setek tysiacy bezbronnych zwierzat.

 Nie kto inny tylko slynny zydowski pisarz, autor “Sztukmistrza z Lublina”, noblista Izaak Bashevis Singer, w

opowiadaniu “Listy do Pisarza” napisał:

 Dla zwierząt wszyscy ludzie to n
aziści, a ich życie to wieczna Treblinka.

Z tego wlasnie powodu Singer byl wegetarianinem.

Nie ma powodow by na polecenie Izreala nasz kraj pokryl sie siecia rzezni gdzie na zywca bedzie sie podcinalo

gardla zwierzetom.

 Zwierzeta juz i tak cierpia wystarczajaco duzo nie ma powodu by zadawac im wieksze meki,

nawet jesli domagaja sie tego potomkowie ofiar z Treblinki."


Weganizm a sztuka myślenia.

Czasem zastanawiam się co jest powodem tego, że jeden z nas przyjmie świat i zasady w nim rządzące takim, jaki jest, podczas gdy inni nie zgadzają się i dają swoim uczuciom wyraz. Od czego to zależy? Świat i system wartości przeciętnego człowieka opiera się na pogodzeniu ze sobą rzeczy tak niemożliwych do pogodzenia, że jest to wręcz nieprawdopodobne. To świat w którym zasady przekazywane z pokolenia na pokolenie, rzadko są weryfikowane pod względem sensu i prawdziwości a częściej wrzucane do worka pod tytułem: „tak było i tak jest”. Jeśli ktoś twierdzi, że przesadzam, niech pojedzie do jakiejś małej miejscowości, wejdzie do pierwszej lepszej chałupy i spróbuje wytłumaczyć napotkanym tam osobom, że psa się nie kopie oraz że istnieją lepsze sposoby na kontrolowanie liczby kotów niż wrzucanie młodych do stawu.Przy okazji niech spróbuje zliczyć „święte” obrazy na ścianie. Można też spróbować odważniej, że zwierzęta zasługują na szacunek nie przez to ile z nich można ” wycisnąć” ale za sam fakt, że istnieją.Trochę nawet zabawnie by to mogło wyglądać.

Dzisiaj wszyscy mamy podobny dostęp do informacji, można powiedzieć, że nieograniczony. Nikt z nas nie wychowywał się w próżni, większość w typowych rodzinach, o różnym stopniu dzietności i zamożności, nieraz z problemami ale jednak nadal normalnych rodzinach. Większość skończyła jakąś szkołę średnią, wielu jakieś studia. Tak naprawdę w poszukiwaniu prawdy i w szansie na byciu dobrym, mamy bardzo podobne szanse,wszyscy ludzie. Dlaczego więc tak łatwo się przyjmuje gotowe rozwiązania? Czemu tak trudno wyjść poza schemat” Polaka-katolika- miłośnika wódki i szynki”? Polaka głupio- mądrego, klepiącego żonę po tyłku i rozmawiającego o „męskich sprawach”? Polki plotkujacej o nowych paznokciach z koleżankami, której pasją stają się własne i cudze dzieci/ polującą na męża, a której używanie mózgu odbiera tak potrzebną kobiecość. Wszystko podlane sosem wszelkich fobii: „nie mam nic do gejów…ale mogliby się tak nie afiszować.(Czyli w wolnym tłumaczeniu- mogłoby ich nie być) „Nie wiem, kto chciałby zapłodnić takiego paszteta (o feministce, która mózgu śmie używać i jeszcze o tym mówi- bezczelna!)”Zwierzątkami się zajmują podczas gdy setki DZIECI są mordowane każdego dnia „(dla zdumionych wyjaśnienie- chodzi o mordowanie zarodków, również tych, które krzyczą podczas zamrażania. Czy te które organizm sam wydala w czasie pierwszych tygodni większości ciąż też są mordowane i jeśli tak to przez kogo- tego niestety nie zdołałam ustalić)
Ośmielam się postawić tezę, że wyjście poza jeden schemat powoduje chęć badania innych rzeczy, które powszechnie uznawane są za oczywiste.I nagle okazuje się, że trzymanie nas w świecie iluzji, zazwyczaj komuś służy. Złe kosmetyki, od których producenci próbują nas uzależniać reklamami przy których pracuje sztab specjalistów łącznie ze znawcami psychologii, a które powodują szereg dolegliwości. Obrzydliwe jedzenie powodujące choroby i konieczność odwiedzania lekarzy. Panowie w sukienkach pragnący kontrolować co robimy w łóżku (i zaglądać nam w odbyt, nie wiedzieć czemu), przy okazji roztaczający nam wizje cudów jakie czekają na nas po śmierci (jasne, przecież to życie to tylko chwila…)Programy telewizyjne tak głupie i infantylne,przedstawiające wykrzywiony obraz świata, że normalna reakcją są mdłości. Uwierzyliśmy, że choroba, słabość i bylejakość to normalny stan. Bo przecież jest źle… Może komuś zależy abyśmy mieli oczy i uszy zamknięte na wycie rozpaczy w rzeźniach na całym świecie, które są dla nas. Nazwijmy rzecz po imieniu. To nie jest tak, że jesz to, bo to jest- to jest, bo chcesz to jeść.Płacisz za to, czego sam nigdy byś nie zrobił, za to co skrycie potępiasz i czego tak naprawdę nie chcesz. Dawno już zostało udowodnione, że jedzenie ciał innych zwierząt nie jest dla nas korzystne. Ale jeśli się wmówi sobie,że to niezbędne aby „przetrwać” wtedy można tkwić całe życie w błogim poczuciu sprawiedliwości i jeszcze te ideę wpoić swoim dzieciom.
A ja życzę sobie i innym żeby mieć w sobie jak najwięcej krytycyzmu i analizować wszystko co jest nam wciskane. Bo dużo z tego okazuje się zwykła bujdą. A wtedy to nasze ziemskie (i niestety pewnie jedyne) życie będzie warte tego aby je przeżyć- nie w letargu i z gotowymi odpowiedziami ale boleśniej i mocniej ale w poczuciu spełnienia.

Katarzyna Guzewicz


Suplementacja B12.

Magicznie brzmiące słówko „suplementacja” i większość wegan staje na baczność w kolejce po nowe pudełeczka magicznych środków, mających zaspokoić pragnienie naprawy błędu złego żywienia.
Czy naprawdę jest tak, że „suplementacja” jest niezbędna? Dociekam, szukam, rozpatruję. Sam nie „suplementuję” witamin, bo jem owoce i warzywa unikając produktów przetworzonych jak ognia, a w ogrzewającym blasku płomieni kolorowych pastylek i bijącego po zdrowiu (i portfelach!) żaru miłości płynącej ze strony przemysłu farmaceutycznego,wolę nie przebywać. Stronię od zagrożeń.
Kto z osób sięgających po swoje pigułki przekroczył magiczny próg? Tym progiem jest zapytanie. Wiedza od zawsze jest czynnikiem kierującym ludzkie działania na odpowiednie tory.
Sam uzyskuj odpowiedzi.
Przyjrzyj się witaminom darowanym przez Naturę w postaci warzyw, owoców, orzechów, nasion, soków niektórych drzew, grzybów, bulw, korzeni itd. Przyjrzyj się wytworom przemysłu farmaceutycznego – idealnym, plastikowym pastylkom syntetycznych witamin.
Przyjrzyj się liczbom, dane absorpcji nie pozostawiają suchej nitki na syntetycznie produkowanych witaminach. Produkowanych. Czy zastanawiałeś się nad sposobem produkcji, nad samym jego procesem? No właśnie...
Temat jest bardzo obszerny.
Z zaciekawieniem przyglądam się dyskusją na forach internetowych, gdzie weganie z uporem domokrążców wznoszą na prawo i lewo peany chwaląc sztuczne wytwory Wielkiej Farmacji. Szczególnie topiki oznaczone „B12” pełne są kryptoreklamy, świadomej, lub płynącej z wewnętrznej potrzeby dzielenia się informacjami bez ich uprzedniej klasyfikacji.
Czy człowiek zdrowo się odżywiający potrzebuje „suplementacji”?
Po pierwsze: suplementy diety nie są lekarstwami, Codex Alimentarius uznaje suplementy za żywność. Specyfika proporcji, opakowań, odpowiedniej reklamy i sposobu sprzedaży – apteki lub specjalne stoiska w supermarketach, to wszystko sugeruje klientowi zupełnie coś innego. Mamy tu do czynienia z silną sugestią,jakoby przedstawiany nam produkt był lekarstwem na naszą chorobę – na brak witamin, brak wapnia, brak żelaza, fosforu, potasu …
Dla zwiększenia sprzedaży nikomu nie potrzebnych leków zaprzęgnięto przemysł spożywczy, który zresztą jest ściśle związany z Wielką Farmacją. Zaczęto suplementy dodawać do gotowych produktów. Mleko z ekstra calcium (słowo wapń najlepiej zastąpić łacińską nazwą dla zachowania większej powagi), sok pomarańczowy z dodatkiem witaminy C, mleko sojowe z B12 itd. itp.
Właśnie B12.
Czy ktokolwiek z was słyszał o diecie Genmai-Saishoku? Dieta ta zakreślona została dzięki badaniom dr H. Suzuki nad zawartością witaminy B12 w osoczu wegan. Według Suzuki poziom B12 w osoczu dzieci, u których zastosowano dietę i u grupy kontrolnej dzieci „nie-wegańskich” był zbliżony.
W diecie Genmai-Saishoku pożywienie składa się z warzyw, brązowego ryżu, glonów i alg takich jak nori, hijiki, wakame, kombe oraz grzybów shiitake.
A oto co w temacie ma do powiedzenia dr Gina Shaw :”Ponieważ witamina B12 ulega recyklingowi w zdrowym ciele, w zasadzie wewnętrzna synteza witaminy B12 może spełnić nasze potrzeby bez dostarczania B12 w diecie, ale są jeszcze inne czynniki, które należy wziąć pod uwagę np. czy jest wystarczająca ilość kobaltu, wapnia i białka w naszej diecie, aby zapewnić stabilny poziom witaminy B2 (ryboflawiny) i stan naszych jelit.”
Właśnie: jelita, w nich to zachodzi „produkcja” witaminy B12. Do dziś uważa się, że jelita nie absorbują witamin, a produkowana w nich B12 wydalana jest z kałem nie mając wpływu na organizm. Innego zdania jest Dr Vivian V. Vetrano, który uważa to za przestarzałą teorię. W rzeczywistości, w publikacji z 1999 roku „Human Anatomy and Physiolog” Elaine Nicpon Marieb stwierdza wyraźnie, że nasze jelita mogą wchłaniać witaminę B12.
A teraz uwaga!
Witamina B12 nie jest częścią jakiegoś pożywienia. Nie istnieje żywność, która ją naturalnie posiada, ani pochodzenia zwierzęcego, ani roślinnego. Witamina B12 to bakteria, a te wytwarzane są przez mikroorganizmy. Witamina B12 zawiera kobalt,będący składnikiem jej struktury molekularnej – nazwa chemiczna B12 to kobalamina. Ludzie i wszystkie kręgowce wymagają kobaltu, który wchłaniany jest tylko w postaci witaminy B12.
Kobalt jest pierwiastkiem śladowym występującym powszechnie w środowisku. Jest wymagany do produkcji czerwonych ciałek krwi oraz w zapobieganiu niedokrwistości. W pożywieniu wegańskim znajdziemy go w orzechach, warzywach zielonych tj. brokułach i szpinaku.
Synteza witaminy B12 naturalnie występuje w jelicie cienkim człowieka (jelito kręte), które jest głównym miejscem wchłaniania witaminy B12. Dzieje się to jeśli bakteriom jelitowym dostarczamy kobalt oraz niektóre inne składniki odżywcze.
Co więcej, dr Michael Klaper odkrył koenzymy witaminy B12 nie tylko w jelitach, ale i w jamie ustnej co potwierdziła dr Virginia Vetrano twierdząc, że aktywne koenzymy witaminy B12 znajdują się w bakteriach w jamie ustnej, wokół zębów, w części nosowej gardła, wokół migdałków, w fałdach u podstawy języka, a także w górnej części drzewa oskrzelowego.
Zatem wchłanianie naturalnych koenzymów B12 może mieć miejsce w jamie ustnej, gardle, przełyku, oskrzelach, w górnej części jelita cienkiego, jak również w całym przewodzie pokarmowym. Koenzymy są wchłaniane przez dyfuzję z błon śluzowych.
Zatem w tym świetle, czym jest tak naprawdę niedobór witaminy B12? Czy nie jest przypadkiem objawem większego problemu? Czy powodem jest uboga flora bakteryjna, słabe wchłanianie, celiakia, czy może zaburzenia pracy żołądka?
Zakup kapsułek B12 nie wystarczy.

 Pora na odpowiedni obiad.

Smacznego.

Tomasz T. Stepien


Przepis na duszoną kaczkę.

Znalazłam ostatnio w internecie przepis na duszona kaczkę, pewnie niektórym mięsożercom na myśl opiekanego,złocistego ciała popłynęła ślinka. Poszybowałam dalej... Zobaczyłam przerażonymi oczyma wyobraźni CAŁY proces przyrządzania tej „wykwintnej” potrawy... A więc, na początku niewątpliwie musi być dokonany mord na żywym ptaku. I tu „ciekawostka” młode kaczki już w wieku dziesięciu tygodni nadają się do uboju. Jednodniowa kaczka waży sześć dekagramów, a w ciągu siedemdziesięciu dni może osiągnąć dwa i pół kilograma, czyli powiększyć wagę ponad 4o razy!
Tak więc zabieramy się za zabijanie. Tu trzeba wybrać metodę mordu: poprzez skręcenie karku, czy bardziej „humanitarna”, ogłuszenie młotkiem i odrąbanie łebka siekierą. Są również metody „ekonomiczne” - najpierw oskubujemy jeszcze żywe zwierze z pierza, a potem bezlitośnie uśmiercamy. A i zapomniałam jeszcze o metodzie „prozdrowotnej” czyli koszernej...A więc podrzynamy kaczce gardło i jeszcze żywą podwieszamy łebkiem w dół, aby serce wypompowało krew na „przepyszną” czerninę. To chyba smakołyk dla specjalnej kasty ludzi – wampirów.
Tak więc po mordzie przechodzimy do pozbawienia wprawnym ruchem wszystkich wnętrzności zwierzęcia. Odrąbujemy nogi, ale też i skrzydła, aby już nigdy nie mogła wzbić się w niebo...Po czym zabieramy się za ćwiartowanie, a przepraszam, jest też wersja dla smakoszy – dupę kaczki wypychamy stosownym farszem i ładujemy do wypasionego, nowoczesnego piekarnika. Następnie oczekujemy niecierpliwie, rozkoszując się zapachem przypiekanego ciała, aż w końcu będziemy mogli tak przyrządzonymi zwłokami przyozdobić stół.
Samo opisywanie tej katuszy przyprawiło mnie o ból serca. Zupełnie nie czuję się ogniwem tego chorego „łańcucha pokarmowego”. Za to czuję, że te obrzędy przyrządzania mięsiwa, są czysto satanistyczne. Że mają naszą duszę wprowadzić w otchłań, zgubić nas karmicznie, abyśmy w nieskończoność, jako przeklęta istota, wracali na tą planetę pełną wojen i okrucieństw, służyć szatanowi. Te obrzędy uboju zwierząt, są w istocie obrzędami satanistycznymi. Rytuały rodem z horroru o Iluminatach. Dziwne jest to zarazem, że wszystkie kościoły i religie tak gorliwie zachęcają wyznawców do brania czynnego udziału w tych ohydnych, piekielnych obrzędach.
Zwróćmy również uwagę na to, że wraz z rozwojem sztuki kulinarnej, a co za tym idzie nieskończonego obżarstwa, wzrósł nam wskaźnik chorób. Dzisiaj sprzedaż przypraw, to jedna z najbardziej dochodowych branż na świecie. Więc przyjrzyjmy się przyprawom. Zachwalamy je wprost pod niebiosa i choć tak naprawdę w większości podrażniają nasze jelita ,głośno krzyczymy o ich właściwościach zdrowotnych. A tak naprawdę przyjrzyjmy się po co i w jakim celu używamy przypraw. Czyż nie po to, aby zabić niestrawialny, obrzydliwy, odrzucający smak nieprzyrządzonego mięsa. Przecież owoce i w większości warzywa, oprócz soli, od której jesteśmy uzależnieni, nie potrzebują przypraw, a ja ostatnio odkryłam, że wręcz zabijają naturalny ich smak.
Ludzie nie są świadomi, że jelita to „celnik” do całego organizmu, trzeba obchodzić się z nimi bardzo delikatnie, w innym wypadku wszystkie organy zaczynają chorować. I zaczynamy gnić wymieniając się kwantami z padliną wrzuconą niczym do trumny, do naszego brzucha.
Ale wróćmy na chwilę do naszych diabelnych obrządków. Zwróciłam również uwagę, że bardzo często, a nawet prawie zawsze obrzędowi spożywania mięsiwa,towarzyszy picie alkoholu. Napoju fałszywego, zgubnego, zatruwającego każdą naszą komórkę, całe nasze jestestwo. To bardzo ze sobą współgra. Już dawno zwróciłam na to szczególną uwagę. Są też nawet specjalne poradniki, jaką truciznę podać do jakich zwłok. I to się nazywa poradnik dobrych manier; ryby podaje się bodajże z białym winem , a dziczyzna lubi krwisty kolor czerwieni.... Tak.. to by wszystko pasowało...Ta kolorystyka gustownie zastawionego stołu... Krew i ciało na stole przykrytym białą tkaniną... Nasuwa mi się nieuchronnie skojarzenie z obrzędem w katolickim kościele.
Ofiara z syna...Ofiara ze zwierzęcia...Co za okrucieństwo, aby udobruchać „boga”!
Zawsze zastanawiam się wtedy kim jest ten „bóg”, jaką ma twarz,skoro miłe jego sercu są takie bestialskie inscenizacje? I te słowa temu towarzyszące...”Oto ciało moje”...”Oto krew moja”...”Jedzcie i pijcie”...Czemu ta symbolika ma służyć ? Jaki ma przekaz?.. Satanistyczny?!
A słowo stało się ciałem... i wnika w naszą intencję, przenika nasz umysł, zaraża nasze ciało.
Już wielokrotnie poruszałam temat powiązania obrzędów religijnych z rytualnym zabijaniem zwierząt. Pisałam już o chorej estetyce ozdabiania każdych świąt religijnych martwymi zwierzętami. Symbolika ofiary Chrystusa i ta codzienna, trwająca nieprzerwanie od zarania dziejów rzeź niewinnych zwierząt,ma ze sobą bardzo głębokie,wspólne korzenie. I mnie to bardzo zastanawia.
Dzisiaj mieszkam w Holandii i mam na co dzień do czynienia z kulturą islamską. Oni, jako że religia im to nakazuje, kupują tylko „czyste” mięso od zaufanych rzeźników z uboju rytualnego. Czyli jak wszyscy wiemy,preferują aby jeszcze żywe zwierzę wykrwawiło się, zanim zostanie uśmiercone. Tego chce „bóg”. Również dlatego patrzą na nas – gojów z wyższością, jako że jemy brudne mięso i od brudnych zwierząt, czyli świń. Co za absurdy!
I pomyśleć, że religia ma nas uczyć duchowości, miłości, etyki, moralności. Co za zastraszająca i obezwładniająca hipokryzja! Nie mogę wprost znieść tego cynicznego fałszu!
Gdzie się podziało przykazanie „Nie zabijaj”?!
Ja już w tym nie uczestniczę. Jestem, można powiedzieć jak najdalej od tej makabry, ale za każdym razem, kiedy siadam aby coś napisać, aby zastanowić innych nad tym wszystkim, czuję jak to odchorowuję. Muszę przenieść się w te zakamarki horroru, aby móc przybliżyć realia, przybliżyć do prawdy zahipnotyzowanych. Wiem, że wybudzenie to czasem impuls, jeden jedyny impuls! I pojawi się światło. I nagle całe ciało wyprostuje się...ożywa! Ja poczułam się lekka jak nigdy dotąd, zaczęłam odbierać własne ciało jako świątynię. „Ja” objawiło się,nie jako nadęte ego, ale jako światło oświetlające i ogrzewające ducha..ducha życia.
Zaczęłam o siebie naprawdę dbać. Zapewniać sobie luksus, ale nie luksus przejawiający się kupowaniem markowych ciuchów, czy drogich kosmetyków - to przejaw głodu miłości, ale dbać o harmonię ducha i ciała. Piękno wewnętrzne nabrało trójwymiarowego znaczenia.
Ciało nie obciążone tłustym mięsem jest tak zwinne, lekkie i smukłe, skóra jasna, nieogorzała..szlachetna, krew rzadka i rwąca jak strumień rzeki życia z łatwością dostarczająca witaminy i minerały, każdej spragnionej komórce naszego cudownego organizmu.
A dusza tak czysta, że unosi się jak ta kaczka, która zdążyła nauczyć się latać.

Wielka D



Chlebek.

Do miski wlewamy ciepła wodę, około szklanki, dodajemy solidną łyżkę miodu, mąkę żytnią przesianą przez sito,

7g drożdży instant i płaską łyżeczkę soli. Proporcje wody, mąki i miodu muszą być tak zachowane, aby zaczyn był

płynny. P
o wymieszaniu, przykrywamy ściereczką i odstawiamy w ciepłe miejsce do pierwszego wyrośnięcia.

Po około godzinie do zaczynu dodajemy następne składniki, czyli następne 7g drożdży, tym razem solidniejszą

dawkę miodu, mąkę żytnią. Tym razem zaczyn powinien być gęsty. Przykrywamy miseczkę i odstawiamy na około

dwie godziny, oczywiście w ciepłe miejsce.

Następnie do wyrośniętego zaczynu dodajemy mąkę, ewentualnie oliwę lub olej, czego ja osobiście nie robiłem, i

wyrabiamy ciasto na gładko. Odstawiamy w formie kuli w przykrytej miseczce i oczywiście w ciepłym miejscu.

Po dwóch godzinach ciasto jest wyrośnięte i mocno pachnie drożdżami. Ciastem kilka razy mocno uderzam o

stolnicę, następnie kilka razy uderzamy płaską ręką leżące ciasto. W ten sposób odprowadzamy nadmiar gazów w

cieście. Formujemy bochenek i do pieca na kilka paciorków w temperaturze początkowo 200st.C, aż się

zarumieni, a potem obniżyć do 180st.C.

Aby sprawdzić, czy chleb jest gotowy, wystarczy popukać w jego spód - głęboki, rozchodzący się dźwięk w trakcie

pukania jest oznaką, ze możemy wyciągać chleb do ostygnięcia.

W moim wykonaniu chlebek jest delikatnie słodkawy i intensywnie pachnący.


SMACZNEGO

Tomasz T Stepien